"Rafał jestem, cześć!"
Przed dwoma tygodniami napisałem, że Sioux Lookout wzięło swą nazwę od "góry", z której Odżibuejowie wyglądali Siuksów. Nie chcąc być gołosłownym, postanowiłem zrobić owej "górze" zdjęcie i zamieścić je w "Gońcu", podpisując swoim nazwiskiem. Marzenia o sławie fotoreportera poszły wniwecz, gdy przez trzy dni nie mogłem żadnej góry znaleźć, i to bynajmniej nie dlatego, że spędziłem za dużo czasu w miejscowym barze... Zdaje się, że "góra" położona jest nieco poza miasteczkiem i do wysokich raczej nie należy. "Wzniesienie" albo "głaz" pewnie byłoby lepszą nazwą. Tak czy siak rozczarowanie spowodowane tym niepowodzeniem osładza myśl, że to w sumie dobrze, bo będę miał powód, by do Sioux Lookout wrócić i ową górę odnaleźć. A może któryś z szanownych Czytelników wie, gdzie "góry" owej szukać?
Znów na północy...
Przede wszystkim: do siego roku! Mimo iż mam pełną świadomość, że tekst ten najprawdopodobniej nie trafi na łamy noworocznego numeru "Gońca", chciałbym złożyć wszystkim szanownym Czytelnikom jak najserdeczniejsze życzenia na nowy rok, czy właśnie po prostu "do siego roku"! Do siego, czyli do następnego.
Z umiłowaniem zacząłem znów używać tej archaicznej, na poły zapomnianej, dziwacznej formy noworocznych życzeń. Zauważyłem, że pomaga mi się ona samemu określić, nawiązać do moich korzeni, a ponadto jest w tych staropolskich życzeniach pewna mądrość, a mianowicie skupienie się na tym, co najbardziej istotne, czyli samej egzystencji. Bogactwo, szczęśliwość, pomyślność wszelkiego rodzaju byłyby bez znaczenia, gdyby nas samych zabrakło. Zatem do siego roku – abyśmy się mogli spotkać w tym samym gronie za rok.
Może "na starość" robię się coraz bardziej nostalgiczny, a może po prostu powinienem następne wakacje spędzić w Polsce, bo coraz bardziej czuję pragnienie określenia się, zdefiniowania kim jestem.
Nie mam najmniejszych wątpliwości, że to swoiste rozbicie jaźni bierze się z mojego nomadycznego trybu życia, który sprawia, że nigdzie nie mogę zapuścić korzeni. Jest to po prostu dodatkowy koszt, jaki przychodzi mi płacić za bycie nauczycielem na północy Kanady. Przez ostatnie cztery lata co rok mieszkałem w innym miejscu. Nie dalej jak wczoraj rano (2 stycznia) ruszyłem w ostatni etap mojej kolejnej podróży na północ i od wieczora jestem w nowym rezerwacie.
Piszę "kolejny etap", bo siłą rzeczy podróż musi odbywać się etapami. Najpierw pakowanie najistotniejszych rzeczy w Toronto, wysyłanie czego się da miejscowym Pekaesem (Greyhound Curier Express) na północ, po czym przelot do Thunder Bay (dobrze, że Porter znowu ogłosił promocyjne ceny biletów, dzięki czemu mogłem tam polecieć za zaledwie 130 dol.), wypożyczenie samochodu, odebranie pakunków z dworca i z magazynu (storage unit), przepakowywanie pudeł, opisanie ich na nowo, przewiezienie ich do biura spedycyjnego Wasaya Airways, przesłanie ich na północ (robiąc z samym sobą zakłady, co dojdzie zniszczone, a co dopiero po kilku tygodniach), no i już prawie, prawie wszystko...
Pozostaje lot dwoma maleńkimi samolotami o siedzeniach tak małych i ciasnych, że ledwie się w nie wcisnąłem w swej zimowej kurtce. Byle tylko pogoda była dobra, bo inaczej można utknąć w takim Sioux Lookout na kilka dni.
Dość powiedzieć, że jest to logistyczny koszmar, który na dodatek wiąże się z poważnymi wydatkami. W tym roku wydałem już na tę podróż (właściwie przeprowadzkę) 1681 dolarów – nie licząc paliwa zużytego na wożenie rzeczy to tu, to tam. Oczywiście band (plemię) zwróci mi za bilet lub jego część, a resztę będę próbował odpisać od podatku, co zaowocuje (jak zwykle) burzliwą wymianą "listów miłosnych" pomiędzy mną i urzędem skarbowym (Revenue Canada). Czas, stres, pieniądze na wysłanie listów. Cóż... kolejny "dodatkowy koszt" uczenia na północy.
Prawda jest taka, że w tym roku nieco przesadziłem, wysyłając sobie sporo "zabawek" – narty, rakiety śnieżne, sprzęt hokejowy (łyżwy, ochraniacze, kask etc.), rower z dodatkowym zapasem dętek i opon, sprzęt kuchenny, telewizor. Mógłbym przyjąć postawę minimalisty i pojechać z jednym małym bagażem mieszczącym bieliznę i kilka ubrań na zmianę. Ale będę tu przez sześć miesięcy, z czego cztery w śniegu po pas, więc głupio byłoby nie skorzystać z tego. Poza tym nie ma tu żadnych możliwości rekreacji – nie ma kina, siłowni, basenu, centrum handlowego, restauracji, baru, mój apartament nie ma kablówki czy Internetu, więc siłą rzeczy – trzeba sobie samemu zapewniać rozrywki.
Mimo oczywistych niedogodności związanych z przenosinami – miło było odwiedzić Thunder Bay. Miasto to żyje zupełnie innym rytmem niż Toronto. Ludzie wydają się bardziej zrelaksowani, bardziej ze sobą zżyci. Kilka razy trafiło mi się, że osoba stojąca przede mną w kolejce do kasy ucięła sobie z kasjerką pogawędkę – a to o problemach rodzinnych, a to o planach na Nowy Rok, a to o czym innym.
Nie ma tego tłumu ludzi – tłoczących się z przodu, napierających na nas z tyłu. Zupełnie inaczej się też jeździ... Jakie korki? Gdzie? Chciałem pojechać do kina na seans o 20.00, było już pięć po, kino na drugim końcu miasta... Pojechałem. O 20.22 siedziałem w fotelu, właśnie się kończyły reklamy. Wszystko jakieś takie "normalniejsze".
http://www.goniec24.com/prawo-imigracja/itemlist/tag/U%20Indian#sigProId8acf8ca276
Opisy zdjęć
0326 – lot nad północnym Ontario.
0337 – jeden z samolotów firmy Wasaya (Wasaya znaczy „Wschód Słońca”). Pilatus PC-12 zabiera na
pokład do 9 pasażerów.
8056 – powrót z przejażdżki rowerem. -33 stopnie Celsjusza, śnieg i wiatr sprawiły, że była ona krótka.
Ot do sklepu i z powrotem. 20 minut. Nie jeździłem już jakiś czas w takich mrozach i zapomniałem jak to
jest... Największym problemem jest nie to że łańcuch chodzi dosyć topornie, ale to że albo gogle parują i
nic się przez nie nie widzi albo – po ich ściągnięciu – rzęsy górnej powieki przymarzają do dolnej podczas
mrugania, więc... również niczego się nie widzi.
8090 – zima na całego. Dom raczej mało szczelny skoro takie sople.
8060 – przed szkołą wataha bezpańskich psów: stały powód zatargów między nauczycielami i
miejscowymi. Nauczyciele (gdy miejscowi nie patrzą) dokarmiają pieski, miejscowi do nich strzelają.
Dostałem właśnie od wodza pismo zakazujące karmienia psów. Zbierające się w pobliżu szkoły
bezpańskie (i głodne) psy mogą stanowić zagrożenie dla dzieci.
8061 – na prawo szkoła, na lewo moja „piramida mieszkalna”, pośrodku stadko bezpańskich psów.
8067 – samochód sobie tak „przezimuje” aż do wiosny.
8072 – jeden ze znaków w rezerwacie nakłaniający do trzeźwości i nie używania narkotyków.
Po lataniu z Toronto, czy to na lotnisku Pearsona, czy na wyspie, gdzie ochrona mnie zawsze przetrzepie, każe ściągać buty, opróżniać kieszenie do ostatniego centa, wylewać wodę z butelki etc., lot z Thunder Bay na północ to betka.
Na przykład przyniosłem z sobą na lotnisko karabin – nikt mnie nie powalił na podłogę i nie potraktował taserem niczym naszego rodaka w Vancouverze. Nikt nie chciał nawet na ów karabin spojrzeć – ważne jedynie było, bym nie miał przy sobie więcej niż pięć funtów amunicji. Miałem dwa.
Co prawda karabin gdzieś teraz zaginął i będę musiał dzwonić do przewoźnika i się dopytywać, ale wiem, że prędzej czy później się znajdzie. Od świtu (jest 9 rano, gdy piszę te słowa) wylądowały już tu dwa samoloty – słyszę je, bo mieszkam blisko lotniska, dziś będą jeszcze dwa, więc jest spora szansa, że do wieczora karabin tu dotrze.
Skoro mowa o tym, gdzie mieszkam – po raz pierwszy będę zakwaterowany w kompleksie mieszkalnym. Do tej pory zwykle miałem osobny dom, więc cieszę się na coś nowego. Może będę mieszkał z fajnymi ludźmi, czas pokaże. Co do samego lokum, daleki jestem od zachwytu: apartament czekał na mnie brudny, zagracony i stary, niczym opuszczony hotel robotniczy z lat osiemdziesiątych.
Kuchnia i łazienka tak zapuszczone, że aż strach czegoś dotknąć. Zlew w kuchni zatkany. Sedes bez klapy. Dziury w ścianach. Okna zakryte jakąś szmatą. Meble skompletowane jakby z pięciu różnych zestawów, nic do niczego nie pasuje. No i jeszcze będę musiał za te "luksusy" płacić 400 dolarów miesięcznie.
Cóż, życie na północy nie rozpieszcza. W godzinę przeorganizowałem lokum i już wygląda dużo lepiej, na weekend wybiorę się do sklepu – może będą mieli co mi potrzeba, by uczynić to miejsce piękniejszym: nieco szpachlówki, wiadro farby i będzie się jakoś żyło. Może się uda przekonać miejscowych, by mi odpuścili miesiąc czynszu w zamian za "remont".
Sporym plusem jest to, że mieszkam TUŻ przy szkole. Okno swojej klasy widzę z okna mojego apartamentu. Szkoła jest nie dalej niż 20 metrów od budynku, w którym mieszkam. Jak przypominam sobie czasy, gdy z Mississaugi dojeżdżałem do pracy w Scarborough, spędzając po półtorej godziny dziennie (gdy nie było korków) na 401, to czuję się szczęśliwcem.
Oszczędność rzędu 8-10 godzin tygodniowo na samych dojazdach. Około 30 godzin w miesiącu, czyli jakieś 300 w ciągu roku szkolnego. 12 pełnych dób, które spędzę tak, jak na to będę miał ochotę, a nie za kierownicą samochodu, stresując się, że się spóźnię do pracy, albo że jestem zbyt zmęczony, by w ogóle prowadzić. To oczywisty plus mieszkania i pracowania na północy. Jeden z niewielu.
Zdaje mi się, że życie północnego nomada, planowane przez mnie jako coś tymczasowego, może stać się moim udziałem na dłużej, niżbym chciał. Wprowadzony niedawno przez liberałów Bill 115 "Putting Students First Act" reorganizujący szkolnictwo w Ontario dotyczy i mnie, mimo że nie pracuję w żadnym z większych publicznych kuratoriów oświaty (school board). Ustawa 115 nakazuje kuratoriom zatrudnianie na stałe tylko takich nauczycieli, którzy już mają tam staż jako nauczyciele zastępczy. Innymi słowy: wracając z północy z 4-letnim doświadczeniem, mam mniejsze szanse na pracę w Toronto niż ktoś, kto przepracował tam tylko pół roku (po dzień – dwa na raz w różnych szkołach – jako nauczyciel zastępczy). Mam nadzieję, że głupia ustawa zostanie zniesiona, chociaż wiem, że marne są na to szanse. Patrząc przez pryzmat swoich doświadczeń i biorąc pod uwagę nowe prawodawstwo, każdemu nowemu absolwentowi studium nauczycielskiego radziłbym raczej starać się o pracę w miejscu docelowym (Toronto, Mississauga, Thunder Bay etc.), niż iść w moje ślady i tułać się po północy.
Północ może być wspaniałą przygodą, ale przygoda ta jest niesłychanie wyczerpująca pod wieloma względami.
Jeśli dodatkowo wiąże się ona z utrudnieniem znalezienia zatrudnienia na południu – to chyba po prostu nie warto w nią inwestować ni czasu, ni sił.